Tuesday, August 22, 2017

Augustowskie noce. Część pierwsza - Zamki po drodze.

Zdarza wam się robić coś "po drodze"? Albo w "międzyczasie" - ja jestem mistrzem międzyczasu; wstaję, nastawiam na kawę, idę odwiedzić porcelankę, myję zęby, kawa już się zrobiła, więc mogę iść się ubrać. Bez międzyczasu był bym kilka minut "do tyłu". Arcymistrzynią międzyczasu jest Marzenka - słodko sobie leżakuje w międzyczasie gdy ja parzę kawę...
Tak samo "po drodze" - czy warto telepać francowatym autem przez 500 kilometrów po to by zobaczyć jakieś ceglane pozostałości w środku... (cisnęły mi się na klawiaturę inne słowa) mazowieckiej równiny? No nie bardzo - ale po drodze na Suwalszczyznę... no to już zaledwie niecała setka dołożona. Opłaca się. Zwłaszcza że jak będziemy wracali na szlak do Augustowa, to po drodze drugi zamek się odnajdzie i wtedy to już całkiem będzie się opłacało.
Zatem tak robimy. Za Lublinem, a przed Białymstokiem odbijamy na zachód i jedziemy w kierunku Warszawy. Tak wiem, z Tarnowa do Augustowa krócej było by jechać na Warszawę, tylko że ja mam alergię na tamte okolice, a zwłaszcza na samochody z literką "W" na rejestracji...
Dlatego jadę okrężną drogą. Jest super - znaczy do momentu gdy zjeżdżam z Wyżyny Lubelskiej i ląduję na stolnicowatym kawałku ziemi.
Przygnębiająco otwarty horyzont wywołuje u mnie fobię, nic na to nie poradzę. Próbuję prowadzić z zamkniętymi oczami, ale to niezbyt skuteczna metoda, zwłaszcza gdy z przeciwka jadą auta z niebudzącą zaufania literką "W" na tablicy...
Ratuję się zerkając co i raz na krągłości siedzącej obok Marzenki - zaiste chronią mnie one przed traumą i możliwym PTSD. W końcu docieramy.

Przed nami

LIW

Zamek Liw to pozostałości po XV wiecznej warowni granicznej. 
Wieża w ciągu murów kurtynowych szumnie zwana dziś "zbrojownia" to w zasadzie jedyna cało stojąca cześć założenia. 

 Zamek otoczony był fosą, do której wodę doprowadzała ta rzeczka czyli Liwiec. Obecnie proponuje się tu turystom spływy kajakowe... 
To tak pod kątem Hegemona.

 Na majdanie usadowił się dworek barokowy dworek - a ścislej jego rekonstrukcja, bo oryginał był się spalił w połowie XIX wieku. 

 Na odtworzonych murach ekspozycja kilku dział z różnych epok i niekoniecznie związanych z tym miejscem.

 Sama zbrojownia zaś także nie jest oryginalna. Jej odbudowę rozpoczęli jeszcze Niemcy w czasie okupacji, bo uwierzyli że to zamek krzyżacki (stąd charakterystyczny wygląd tego elementu fortyfikacji, słabo nawiązujący do polskich wzorów z epoki...delikatnie mówiąc), a skończyli w latach 60 XX wieku Polacy. Obecnie szczyci się jedną z największych w Polsce kolekcją dawnych militariów.
Niestety w poniedziałek nieczynne... jak większość muzeów w Polsce, przynajmniej tych które chętnie bym zobaczył - jak chociażby to w Wiślicy.   

Lufa działa, od środka.

Nie mam pojęcia jak powstał ten pasek - pewnie jakiś błąd matrycy albo zapisu. 
Miałem usunąć, ale sobie pomyślałem że będzie to niezła dokumentacja wrakowatości mojego sprzętu, a także swoiste curiosum

wodopój ? ;-D

I jeszcze ostatni rzut oka na zamek...
wchodzimy do pobliskiej karczmy nazwanej (jakże by inaczej)
Karczma przy Zamku, w nadziei że mają tam widokówki - może mieli, ale w obiekcie był tylko około dziesięcioletni chłopiec który za cholerę polskiego słowa "widokówka" nie jarzył, pewnie dlatego że pochłaniały go boje toczone na smartfonie, a babci akurat nie było.

Ale karczma zadbana, wydaje się że na "popas" podczas spływu Liwcem, lub rowerowej eskapady była by w sam raz. 

A potem znów w drogę, azymut północny wschód.
Oddycham z ulgą.
Tym razem czeka na nas położony na północ od Białegostoku 

TYKOCIN

Sam zamek to także rekonstrukcja (odbudowa praktycznie od zera), ale już współczesna, sięgająca także do innych wzorców (na podstawie oryginalnych planów), nadająca budowli bardziej ludzki a mniej koszarowy charakter. 

A propos. Wiele osób nadal nie zdaje sobie sprawy że np. zamki krzyżackie nie były zamkami w sensie rozumianym współcześnie (rezydencja, księżniczka, dzielni rycerze itp.) tylko zwykłymi koszarami, budowanymi przez ludzi o mentalności zupaka dla ludzi o mentalności trepa.
   
Jednak Tykocin nie był jedynie koszarami - owszem pełnił rolę fortyfikacji, z czasem coraz to bardziej rozbudowując swój potencjał obronny - ale był też rezydencją królewską, a to implikowało takie a nie inne rozwiązania - choćby zdobienia, pomieszczenia dla dworu czy służby. 


Powstawał na pogorzelisku drewnianego zameczku Gasztołdów. 
(Po wygaśnięciu linii męskiej tereny stały się królewszczyzną). Od początku budowany był jako zamek renesansowy, próżno tu szukać uroczych gotyckich wykuszy, delikatnych portali, uduchowienia. Był jak cały renesans; poświęcony człowiekowi, zapatrzony w człowieka... Bogu oddający tylko "to co boskie" i ani krzty więcej, w efekcie przysadzisty, przyziemny, przyciężkawy.
  

Jest to zresztą jeden z nielicznych zamków w Polsce który nie został zniszczony przez Szwedzką protestancką dzicz, grabiącą co się dało, a jak się nie dało to palącą za sobą resztki... zaiste duma być "typem nordyckim".
Czemuż jednak tak się stało?  
A to akurat jest proste, bo zamek został obsadzony przez Szwedów i sprzymierzonego z nimi Bogusława Radziwiłła.
(Litwini twierdzą że Radziwiłłowie zostali "zmuszeni do polonizacji" - doprawdy? A jakaż to moc inna niż boska lub śmierć, mogła Radziwiłłów do czegokolwiek zmusić?) 
Zresztą tenże Bogusław kilkukrotnie ratuje szwedzkie tyłki przed zagładą, znosząc oblegające tykociński zamek siły wierne królowi i Polsce.  


Po zakończonym "Potopie" zamek w uznaniu zasług ofiarowany zostaje Stefanowi Czarnieckiemu,
który np. więzi tu jeńców moskiewskich, a następnie w jako posag jego córki wraz przechodzi w ręce Branickich.
W 1753 roku płonie, a kilkanaście lat później Jan Klemens Branicki nakazuje jego rozbiórkę. Cześć budulca "idzie" na powstający w okolicy klasztor (jak w Tarnowie) resztę rozbierają miejscowi chłopi "na chlewiki" (jak to pięknie ujął swego czasu Papcio Chmiel w jednym ze swoich komiksów).


Podczas I wojny relikty murów posłużyły wojskom pruskim do utwardzania drogi, zaś ziemia z bastionów do sypania grobli. Potem jakiś bałwan na początku lat 60 XX wieku nakazał przekopać zamkowy dziedziniec, co skutecznie uczyniło prace archeologiczne tam bezsensownymi.
 Dlatego tak pieczołowicie eksponuje się choćby takie szczątki ułamków zabytków z tego miejsca.
To co widzimy obecnie to prywatna inicjatywa, za ogromne pieniądze ale z archeologami ratującymi co tylko się da i w/g planów z epoki. Oczywiście wygląd jest domniemany, ale możliwy do akceptacji.

Obecnie to pensjonat, ale z możliwością zwiedzania, ciekawy, malowniczy, świetnie przygotowany dla turystów, z pamiątkami, kartkami pocztowymi, kawiarnią restauracją i bezpłatnym parkingiem!!! 

W ogóle sam Tykocin szalenie mnie urzekł.
Nie mieliśmy czasu na zwiedzanie, ale musiałem choćby na kilka sekund wyrwać się z samochodu i pobiegać po okolicy. 
W koło masa sakwiarzy, rowerzyści okupują sklepiki, placyk i punkty z pamiątkami. 
Gwarnie i kolorowo. Fajnie tam! Chce się wracać.

Zdjęcia robię w biegu, bez ustawiania, byle zarejestrować jak najwięcej, na pamiątkę.
Kiedyś może się tu wróci rowerem lub kajakiem...

 Bardzo chce się wrócić...

Następny post specjalnie dla fotografów przyrody.

 Uwaga ten post został opublikowany także na moim drugim blogu
http://beskidniknaszlaku.blogspot.com/

Wkrótce ten zostanie zamknięty.

15 comments:

Wojciech Gotkiewicz said...

Liwiec, Liwcem, ale najważniejsze, że trafiłeś do Tykocina. Szkoda, że mieliście tak mało czasu. Oprócz zamku jest tam jeszcze sporo do odwiedzenia w tym przede wszystkim synagoga. Tak na marginesie, ten skwerek z pomnikiem Czarneckiego był kiedyś parkiem, ale pojawiła się trąba powietrzna i było po drzewach. Bardzo jestem ciekaw, co dalej, gdyż po drodze mieliście jeszcze kilka interesujących punktów (a deklarowałem pomoc i wskazówki?!?) :)))

makroman said...

Mieliśmy Wojtku mieliśmy... Niedoczas też mieliśmy! Kolacja wydawana "do 19" a Marzenka głodna! Byłeś kiedyś w ciasnym pomieszczeniu z głodną kobietą?! Wiesz co to oznacza?!
Gaz do dechy byle zdążyć na kolację ;)

Najwazniejsze że Mała Mi polknęła bakcyla i polubiła te tereny jak ja. Po prostu tam wrócimy, z rowerami i objedziemy kawałeczek po kawałeczku.

Ania said...

Bardzo przyjemne te "nowe" zabytki. Może to i dobrze, tak czasem coś odbudować od podstaw? A i turyści przybywają. U nas też sporo takich dworków i pałacyków. Bez tego ślad by po nich zaginął.
Poza tym - Ty tak nie wyjeżdżaj daleko, bo ja już zaczynam nabierać ochoty, a tu lato ma się ku końcowi. Litości dla małych zazdrośników. ;)

stacho.lebiedzik said...

Doczekałem się. Pięknie jak zawsze to pokazałeś. Już czekam na następne relacje z wojaży.

wkraj said...

Tak, ja zawsze przy dalszych podróżach robię takie przerywniki. Czasem to jedyna okazja, by zobaczyć oddalone, a ciekawe obiekty turystyczne. Nudę jazdy na Suwalszczyznę znam z ubiegłego roku. W Tykocinie byłem za to dwa razy, tak mnie to miasto urzekło. Czekam na kolejne wpisy z tego rejonu, bo mnie on bardzo się podobał.
Pozdrawiam.

Wojciech Gotkiewicz said...

Wiem, że lepiej trafić do klatki z wygłodzonym kotowatym, ale i tak szkoda. Łatwo mi jednak tak mówić, gdy mam do Tykocina (i okolic) sto kilometrów z hakiem:) PS. Tak, czy siak, czekam na ciąg dalszy:)

Hanna Badura said...

Jak zawsze pokazujesz wiele miejsc i ciekawostek.
Kolekcjonowanie widokówek to interesujące hobby. Serdecznie pozdrawiam :)

makroman said...

Aniu - rekonstrukcje są OK, mnie drażni tylko gdy dla potrzeb rekonstrukcji niszczy się lub narusza autentyczną zabytkową substancję. A obiekt taki nosi dumne miano zabytku.
No trochę widzieliśmy... Nie wiem czy jest czego zazdroscić, bo sam nad własnym losem ubolewam, miejsc ciekawych na rok zwiedzania (bez podejmowania prac zarobkowych) a do dyspozycji zaledwie siedem dni...

Stachu - już był by drugi i trzeci w przygotowaniu, bylem się tylko do komputera dorwał, bo jak narazie okupowany jest przez synów. Na tablecie fajnie się czyta, od biedy pisze komentaże, ale całe posty... Nkepodobna.

Wkraju - dokładnie. "Po drodze" jest najlepszą metodą odwiedzania miejsc odalonych od innych które chciało by się zobaczyć. Na Tykocin, podobnie jak Czemierniki, szykuję sobie rower i kilka dni swobkdnego kręcenia, wtedy mi głód ich poznania przejdzie.

Wojtku - jak!pisałem do WKraja. Na Tykocin o okolice potrzebuję rowera i kilkunastu dni swobody, by nacieszyć oczy krajobrazem, mózg krajoznawstwem, serce spotkaniami z miejscowymi ludźmi i duszę duchowoscią tutejszych świątyń... Ale mi patetycznie wyszło (nawet berdziej patologicznie niż patetycznie ;) )

Hanno - samo kupienie to nic, trzeba jeszcze starać się taką wysłać z odpowiedniego miejsca, zarobić na niej pieczątkę,a potem pięknie (ale to już Marzenka) wyeksponowac w albumie.

Ania said...

Masz rację co do proporcji czasu i miejsc wartych obejrzenia.
Ja, powiedzmy, czasu mam więcej, ale choćby nie spać, nie jeść, tylko podróżować i tak nie zobaczymy wszystkiego, co warte obejrzenia.
A taka mała zazdrość to tylko inspirująca do zwiedzania mimo wszystko. Bo o czymś się nie wiedziało, a teraz jest informacja, że ciekawe, no to człowieka ciągnie.

ikroopka said...

Byłam w Tykocinie tylko raz i trafiłam na remont ryneczku, niestety, ale też i na poruszającą, jedyną w swoim rodzaju wystawę zdjęć tykocińskich Żydów - wrażenia niezapomniane (pokazywałam na starym blogu).
Wybieram się i wybieram ponownie, w jakiejś nieokreslonej przyszłości, bo to jeden z napiekniejszych zakątków kraju, no i nie widziałam zamku, trzeba nadrobić;)

Stopa w stopę said...

Nie wątpię, że wrócicie do Tykocina. Obrazki i opowieści, którymi się z nami podzieliłeś, naprawdę kuszą. Obyśmy i my kiedyś tam dotarli... Musimy!

♥ Łucja-Maria ♥ said...

Piękna jest Twoja relacja i bardzo ładne zdjęcia. Może to brzydko z mojej strony ale troszeczkę zazdroszczę Wam tego wypadu do Tykocina.
W naszych sierpniowo-wrześniowych urlopowych planach też mieliśmy Warmię i Mazury.
Niestety, mam problemy z okiem i ograniczenia przed komputerem (częściowe). Mam nadzieję, ze nie skończy się operacją oka. Czekam na kolejna konsultację u innego okulisty.
Serdecznie pozdrawiam:)

makroman said...

Aniu - tak sobie mniej więcej wyobrażam raj... Wieczna wędrówka, bez głodu, zmęczenia i ... Koniecznosci chodzenia do pracy ;)

Ikroopko - zawsze wpada się na coś niedokończonego, remont, jakąś przeszkodę. To urok podróży. Za to zawsze jest jakiś powód by powrócić.

Stopo - jasne że wrócimy. Z rowerami, kajakami... Nie wiem kiedy, ale nam pewno.

Łucjo - oko to ważna sprawa, z połamanymi kończynami da się przynajmniej czytać, a z chorymi oczami... Brrr.
Nam zatruła zycie awaria przy samochodzie, miałem wściekłą ochotę podjechać na wystawę Gotkiewiczów, a wyszlo tak ze już nawet jazda do Biedronki po coś do picia wywoływała u nas paroksyzmy lęku...

Jula said...

A ja myślałam, jak zobaczyłam to zdjęcie z żółtym paskiem, że to jakaś tyczka stanęła w kadrze :D
Oto właśnie chodzi w wyjazdach, żeby zobaczyć jeszcze coś po drodze, a nie tylko to, co na końcu tej drogi.

makroman said...

Julo - jasne. Ważna jest sama podróż a nie miejsce przeznaczenia... choć to drugie też ważne z przyczyn logistycznych ;-)